Ostatni szaniec
Idę w marznącym deszczu. Ja, Zimowit, a obok mnie moi bracia Słowianie. Patrzę po ich twarzach i nie widzę jakoś iskry w ich oczach. Nie widzę głębokiego przekonania, nie widzę wiary w zwycięstwo i słuszność walki.
My, Słowianie od Witlicza, idziemy na południe chłostani zrywami mroźnego wiatru, który wtłacza krople lodowatej wody między przędzę naszych marnych koszul. Drżymy.
Nie ma w nas ducha, jaki jeszcze niedawno krzesały wartości, któreśmy z domu wynieśli. Nie ma ducha, ale idziemy. Sam nie wiem, co nas jeszcze przy woli trzyma.
Z pożywieniem krucho. Już wieczór, a ja zjadłem tylko garść suszonych owoców dzikiej róży i pajdę suchego chleba. Nie głodujemy, ale poczucie głodu nas nie opuszcza i mąci myśli.
Ze zdrowiem słabo. Zmęczenie wędrówką, marne posiłki, rany i słabnący duch sprawiają, że wielu poddaje się niemocy. Mnie tez coś w płucach gra...
Co nas pcha naprzód? Nie wiem jak innych, ale mnie dwa obrazy.
Pierwszy, to wspomnienie Szeli. Jak okrutnie Szerszenie nowy porządek zaprowadzają. Już im teraz błękitne proporce nie w głowach, odkąd na świecie z kruszcem słabo. Do dawnych sposobów wrócili. Łamią umysły bólem i lepią je na nowo strach biorąc za zaprawę. Nie!
Drugi obraz to twarz Borówki i naszego domu, który wciąż był tylko marzeniem.
Nie chcę nawet przywoływać przed oczy tego, co się samo pcha: gdy pierwszy obraz wkrada się w drugi. I to jest ostatni szaniec. Nie bogowie, nie wodzowie i nie naród.
Rodzina.

